|
Teneryfa, fot. archiwum prywatne |
Wracamy samolotem z tygodniowego pobytu na Teneryfie.
Mieszkałyśmy w miłym, jak na nasze potrzeby luksusowym hotelu w pobliżu Playa
la Arena. Ogólnie było cudnie, bo piękna pogoda każdego dnia, słońce, cudne
widoki, piękny hotel z dwoma pokojami, zupełnie nie oczekiwałyśmy, że będziemy
miały osobne sypialnie. Z pokoju dziennego, czyli sypialni Vanesski rozciągał
się piękny widok na ocean i hotelową knajpkę, w której leniwie spędzali czas
wczasowicze przy hotelowym, średnio uroczym basenie.
|
Teneryfa, fot. archiwum prywatne |
|
Teneryfa, fot. archiwum prywatne |
Było dziwnie przyjemnie, bo to trochę tak, że na świecie
zagościła wiosna i dopiero oczekujemy pięknych upalnych dni, ale to oczekiwanie
jest zawsze, przynajmniej dla mnie, najważniejsze. I pokoje stanowiły dużą
przestronną całość, połączoną łazienką, co dodawało uroku, bo trzeba było się
nadreptać, przemierzając całą przestrzeń. I to nie było tak, że zapierało dech
w piersiach i pokoje i widoki na ocean, ale całość stanowiła o uroku miejsca i
chwili.
Gościły lub mieszkały w okolicy gołębie piękne szare i
wpadały czasem na okruszki. I to taki spokojny, łagodny, urokliwy, bez
spektakularnych przygód wylot z moją ukochaną, piękną, mądrą córeczką. Teraz sobie
pomyślałam, jaką to wszystko ma ciągłość i jak to wszystko, te kolejne
zdarzenia są wynikiem poprzednich zdarzeń i stanowią niekończącą się opowieść…
Niekończącą się, bo ta opowieść może się urwać na chwilę w chwili śmierci…, ale
prawie każdy z nas jest przekonany, że przerywa się tylko na chwilkę…
|
Teneryfa, fot. archiwum prywatne |
|
Teneryfa, fot. archiwum prywatne |
|
Teneryfa, fot. archiwum prywatne |
|
Teneryfa, fot. archiwum prywatne |
Więc siedziałam prawie trzy tygodnie przy komputerze,
szukając najciekawszego wylotu, zważając na pieniążki, jakie mogłam na wylot
przeznaczyć. Ojoj, a tak w ogóle to byłam spakowana na dwutygodniowe wczasy
warzywno – owocowe nad polskim morzem i walizka leżała na środku kuchni, czyli
mojej pracowni malarskiej, czyli mojego pokoju gościnnego, czyli mojej
rezydencji.
I zrobiłam wszystkie niezbędne (według mnie oczywiście)
zakupy na wczasy nad polskim morzem w lutym, czyli puszystą czapkę z futra, na
szczęście sztucznego, ale wyglądałam w niej jak puszyste, dziwne i
zabezpieczone przez zimnem zwierzątko. Kupiłam dwie kurtki: jedną piękną,
kolorową, leciutką i drugą czarną z kapturem puszystym, że niby dwie nad
polskie morze w lutym średnio zimowym, ale lepiej tak naprawdę wziąć trzy
kurtki… i tak zrobiłam, bo dwie leciutkie niebiesko – różowe śliczne, urocze i
ta trzecia z kapturem puszysta, bo jakby bardzo wiało… i rudo – brązowa
puszysta czapa zwierzako podobna i dwie czapki beżowe śliczne z bąblami i
różowa puszysta opaska zwierzaczkowi na uszy, urocza, dobra na gorączkę… jakby
przewiało… no i przewiało, a tak naprawdę to po dwóch tygodniach pakowania i
kupowania „niezbędnych” rzeczy na wyjazd, na trochę „straszne” wczasy warzywno
– owocowe… i ostatniego, ostatecznego dnia, którego już byłam zdecydowana na
wczasy warzywno – owocowe, na które zdecydowanie mi się nie spieszyło i których
tak naprawdę bardzo się obawiałam i bardzo niechętnie się tam wybierałam, zdesperowana,
kilka razy do pani właścicielki dzwoniłam i przekładałam przyjazd. I
powiedziałam pani, że ja to jestem raczej samotnikiem i że śpię do 12 w
południe, że nie chciałabym grupowo wychodzić na spacery Nordic Walking o
godzinie 7 rano. Przecież to środek nocy. I nie chciałabym ćwiczyć zbiorowo na
piłkach w sali gimnastycznej… to pani na to, że samo jedzenie sałatek i
gotowanych warzyw i siedzenie w pokoju to nie spowoduje oczekiwanych przeze
mnie rezultatów, więc sugerowałaby…, że grupa się nawzajem mobilizuje…, więc…
oj ojoj jak mi nie było po myśli… ja duch wolny niczym nieograniczony… Więc
siły nadprzyrodzone się skrzyknęły… i zachorowałam na maxa… zaraziłam się od
Radka, jak zwykle z resztą, zawsze się od niego zarażam… I nie dało się, na
szczęście i na nieszczęście, pojechać na wczasy uzdrawiające… bo nie dało się
ruszyć ani ręką, ani nogą, tak bardzo mnie „powaliła” choroba… I było bardzo
ciężko, a jednocześnie bardzo się cieszyłam, że nie muszę jechać na wczasy nad
zimne, ponure polskie morze z poranną, a właściwie to śródnocną gimnastyką z
obcymi ludźmi.
|
Teneryfa, fot. archiwum prywatne |
|
Teneryfa, fot. archiwum prywatne |
I… z ogromną namiętnością rozpoczęłam poszukiwania miłych,
ciepłych, tanich wczasów w przepięknych krainach wiecznej szczęśliwości, gdzie
bardzo często bywam i gdzie nie ma gimnastyki śródnocnej. Znalazłam wylot do
Maroka chyba następnego dnia po zachorowaniu, ale Radek z Adamem, naszym kolegą
i pracownikiem odradzili mi go. Powiedzieli, że to tak jakbym poleciała do
Egiptu… a w Egipcie tubylcy gonili mnie i Karolcię, córeczkę mojej siostry na
wielbłądach po „autostradzie”. Może to nie była autostrada, ale szeroka
dwupasmowa droga. I uciekałyśmy dzielnie do naszego hotelu, a oni za nami. Teraz
w stanie rozkładu na czworaka nie miałabym siły uciekać przed jakimś
niewyżytymi „zboczuchami muzułmańskimi”. No i dobrze, że nie zdecydowałam się
tam jechać, bo kilka dni później obejrzałam filmik na youtube, który przekonał
mnie do końca. Mam nadzieję życia, żeby nie jeździć przynajmniej jak się jest
chorym do krajów gdzie niepewni jesteśmy opieki medycznej.
|
"Świętość Guanczów" olej, płótno, 80x160 (cm) |
Filmik sam mi się włączył i to był najgorszy film, jaki w
życiu wysłuchałam. Była to relacja pana, który wyjechał na wczasy do jakiegoś
kraju muzułmańskiego i w pewnym momencie dostał niesamowitego, rozrywającego
bólu w jamie brzusznej (szczegółów Wam oszczędzę...).
Bóg jednak pokierował moim losem i jak często się zdarza w takich przypadkach, moje upragnione wakacje, w końcu pojawiły się w ofercie (wraz z przystępną dla mnie ceną).
|
"Lilia", 90x65 (cm) |
|
"Liliana", 120,5x108 (cm) |
|
"Kalia" 80x120 (cm) |
Dzięki temu możecie podziwiać te zdjęcia oraz obrazy, które namalowałam dzięki inspirującym widokom oraz historii Teneryfy ;)
|
"Drzewo Guanczów", olej, płótno, 60x206 (cm) |
Komentarze